sobota, 1 kwietnia 2017

X

"Kocham cię. Będę cię kochał do dnia, w którym umrę. A jeśli po tym jest jakieś życie, to wtedy też będę cię kochał" - Cassandra Clare




Beyonce - Sandcastles







- Dobrze usłyszałam? Chcesz ją zaadoptować? - pokręciłam głową z niedowierzeniem w słowa blondyna, jednak jego mina była na tyle poważna, że mogłam sama sobie stwierdzić, że Bill jednak nie żartował. Gdyby był taki jak kiedyś... Zrozumiałabym to. Jednak kiedy jest teraz zimny, oschły z sekundy na sekundę wątpiłam co raz bardziej w to, że da sobie radę z dzieckiem, które zaczyna powoli dorastać i niedługo zacznie się buntować. Nie potrafi nikomu okazać jakichkolwiek uczuć, i wątpię by był w stanie otworzyć się przed Amelie. Dziecko musi czuć ciepło i miłość rodzica, a nie zimno, którym on darzy każdą osobę, którą napotka na swojej drodze.

- Co w tym dziwnego? W końcu jestem jej ojcem, prawda? - mężczyzna podszedł do okna, przez które spojrzał na ruchliwą ulicę, po której pędziło mnóstwo aut. O tej godzinie codziennie zamiast śpiewu ptaków, było można usłyszeć jedynie głośny warkot silników samochodów co czasami doprowadzało do szału. Mogłam wtedy zapomnieć o skupieniu się na swojej pracy lub chwili ciszy, by móc pomyśleć o tym co ważne. Czasami żałowałam, że wybrałam taki zawód a nie inny. Zero chwili dla siebie, często miałam brak czasu nawet na to, by móc w spokoju napić się kawy i dostarczyć organizmowi chociaż trochę kofeiny by się rozbudzić.
- Bill, dziecko to nie zabawka. Jeśli ją... zaadoptujesz, będziesz musiał być częściej w domu, pomagać jej w lekcjach, wysłuchać jej problemów czy... mówić jej, że ją kochasz. Nie będzie mogła odczuwać ponownie samotności a musi wiedzieć, że ma na kim polegać. Do dzieci nie ma żadnej instrukcji i będziesz musiał sobie poradzić nawet w najgorszej sytuacji. - Nie wiedziałam czy Bill coś z tego zrozumiał lub czy w ogóle mnie słuchał, stojąc przy oknie z zamyślonym wzrokiem skierowanym na zewnątrz. Dopiero kiedy odwrócił głowę w moją stronę a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, westchnęłam spokojnie, chcąc by mógł on coś z tego wywnioskować. Sama nie wiem czemu prawiłam mu morały o rodzicielstwie skoro sama ją oddałam do Domu Dziecka i nie wykazałam się jako rodzic.
- Wiesz... Zawsze lubiłem kiedy o wszystko się martwiłaś. O wszystko, wszystkich a o sobie nigdy nie myślałaś. - Odparł wracając na swoje miejsce, po czym rozsiadł się wygodnie na krześle, ilustrując wzrokiem moja osobę.
- Bo taki mam charakter. Bardzo dobrze o tym wiesz. - Chwyciłam w końcu za parę białych kartek, które musiałam już wcześniej podpisać, jednak przez wizytę blondyna na śmierć zapomniałam o swoich obowiązkach. Chwyciłam szybko za długopis i podpisałam każdy egzemplarz dokumentacji z jednej ze starych spraw, którą wciąż prowadziłam.
- Tak, tak. Wiem. W sumie to przyszedłem do Ciebie z prośbą o pomoc i z nadzieją, że nie odmówisz. - westchnął ciężko, rozglądając się po gabinecie.
- Z prośbą o pomoc? - Przyglądałam mu się bacznie, próbując domyśleć się o co może mu chodzić i czemu akurat to mnie chce poprosić o pomoc. - W takim razie słucham. - odparłam, opierając się o siedzenie fotela.
- Pewnie dobrze wiesz, że mnie jako singlowi trudno będzie wywalczyć zgodę na adopcję naszego dziecka. I chyba lepiej by było, gdyby miała ona przy sobie od razu dwójkę rodziców, niż tylko jednego. - Jego wszystkie słowa wydawały się być dla mnie obłudą. Przecież miał na tyle kasy, że pewnie z łatwością byłoby mu przekupić sędziego i jakąś laskę, by udawała jego narzeczoną lub kogoś więcej, by ten miał od razu większe szanse na adopcję Amelie.
- Mów prosto z mostu czego chcesz.
- Ślubu, Anastasio.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz